"Przeminęło z wiatrem" to forma, do której dziś nie ma powrotu. W czterogodzinnej epopei sprzed epoki telewizyjnej, patos uderza na poziomie historii, ale również środków narracyjnych. A jednak
Roger Ebert, na którego zawsze warto się powoływać, gdyż jest kopalnią krytyczno-filmowych one-linerów, nazwał Scarlett O'Harę duchową siostrą Rózi Nitownicy (wybaczcie puryzm, skoro "Rosie the Riveter" brzmi równie idiotycznie, to już wolę "po polskiemu"). Rózia harowała w zakładach zbrojeniowych, żeby dzielni chłopcy na froncie mogli popalać Marlboro na stosach martwych nazistów. Harowała na plakatach, w filmach i komiksach. Scarlett jest młodsza. Haruje mniej, ale nadrabia miną. Jest rozkapryszona, miota się jak mucha w pajęczynie pragnień, próbuje sięgać po swoje, wyprzedzić epokę, podczas gdy ta ją hamuje. W jej rolę Vivien Leigh wniosła swoje mroczne sekrety. Oddała twarz, ciało i neurozę. Gdy zaczyna się jej sztandarowy spektakl "pragnienie dominacji kontra pragnienie bycia zdominowaną", film wspina się na szczyty. Poniżej trwa nieszczęsna wojna secesyjna, "Stare Południe" tonie w piaskach historii, płonie Atlanta, a czarnoskóra Hattie "Mammy" McDaniel dostaje Oscara za najlepszą rolę drugoplanową. O ile dylematy Scarlett pozostają dziś aktualne jak zawsze, o tyle gładkowąsy Rhett Butler śmieszy jak nigdy. Kultura popularna tylko pozornie obeszła się z nim łaskawie. Być może dlatego, że w przeciwieństwie do Scarlett, był postacią jaskrawą, skrajnie szowinistyczną, nie rzucał cienia subtelniejszych emocji. Dziś jest symbolem zapomnianego modelu męskości. Został obnażony, wyśmiany, sparodiowany, wdeptany w błoto machoizmu i przede wszystkim – zastąpiony. Przez cynicznych detektywów, buntowników bez powodu, kontestatorów i bitników, przez sentymentalnych twardzieli, autoironicznych błaznów i metroseksualistów. Pomijając gościnny występ w skórze Hana Solo, wiodło mu się coraz gorzej. Napięcie między bohaterami stanowi o esencji całego gatunku, to ono wyznaczyło też jego historyczny rozwój. Zapakowane jest w formę, do której dziś – i tu znów Ebert – nie ma powrotu. W czterogodzinnej epopei sprzed epoki telewizyjnej, patos uderza na poziomie historii, ale również środków narracyjnych. Kadry i sceny, które trzeba zapamiętać: Rhett zbliżający usta do Scarlett; cmentarzysko konfederatów; pożar. Kuferek cytatów z nieśmiertelnym "Frankly my dear, I don't give a damn" na czele (jakiś czas temu "Przekrój" próbował pokrętnie udowodnić, że ta fraza w żadnym wypadku nie znaczy tego, co znaczy). Póki te sceny będą miały swój estetyczny ekwiwalent we współczesności, a słowna "odprawa" Butlera zastosowanie, film Fleminga z wiatrem nie przeminie.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu